niedziela, 27 stycznia 2013

Książkowe łapanie okazji


Kiedy szalony student polonistyki wchodzi do jednego z najbardziej znanych supermarketów i na końcu alejki widzi wielki napis głoszący „książki – przecena”, nic nie jest w stanie go powstrzymać od natychmiastowego pogalopowania w tamtym kierunku z najprawdziwszym obłędem w oczach. Na kilkumetrowej ladzie znajdowała się najróżniejsza literacka twórczość, począwszy od „50 pomysłów na śniadanie z szczypiorkiem”, przez „Słownik chińsko-angielski dla kochanków” aż do „Historii Polski w piętnaście minut”. Wprawdzie książki leżały w postaci jednego bezładnego stosu i jakikolwiek ich ruch groził jego zawaleniem ale to i tak nie przeszkodziło Alberto w sprawdzeniu, czy jest coś godnego uwagi. I faktycznie, Alberto z samego podspodu niemalże wyszarpał „Siewcę Wojny” Brandona Sandersona, którego chciał przeczytać od dawna. I ku olbrzymiej radosnej radości Alberto okazało się jeszcze, że książka z 9.99 zł jest przeceniona na 6.99 zł. Dodatkowo z drugiej strony stosu Alberto wyłowił „Płonął ogień twoich oczu…” Tracy Chevalier.

I szczęśliwy z łupami udał się do kasy.

Ile radości może dać literatura.

piątek, 25 stycznia 2013

Bibliotekarsko - "Księga Wszystkich Dusz" t.1 Deborah Harkness


Alberto „Księgę Wszystkich Dusz” wypatrzył na półce u przyjaciół rodziców i oczy zapałały mu niemalże złotym blaskiem. A ciocia z radością książkę użyczyła, dokładając od razu drugi tom (tak naprawdę Alberto wyszedł wtedy jeszcze z paroma innymi książkami ale ciii…). Słowo „Czarownica” w tytule pierwszego tomu spowodowało, że „Jesień średniowiecza” Johana Huizingi, mimo zaciętej walki, wylądowała na stosie w kącie.
                  Tylna okładka wprost krzyczy porównaniami do „Harry’ego Pottera”, „Zmierzchu” i „Kodu Leonarda da Vinci” czego Alberto wyjątkowo nie lubi, wyznając zasadę, że jeśli książka jest dobra to potrafi też obronić się sama i nie potrzebuje takiej reklamy. Ale przed tą zasadą wyżej w hierarchii stoi zasada niedoceniania książki po okładce. I po raz kolejny okazuje się, że to bardzo sensowna reguła, ponieważ pierwszy tom „Księgi Wszystkich Dusz” jest naprawdę dobrym kawałkiem literatury urban fantasy.
            Główna bohaterka, młoda doktor historii Diana Bishop, w ramach swojej pracy naukowej udaje się do Oksfordu. W tamtejszej Bibliotece Bodlejańskiej zgłębia tajemnice alchemicznych ksiąg. Niespodziewanie natrafia na magiczny manuskrypt. Diana – mimo że jest czarownicą pochodzącą ze znakomitego czarodziejskiego rodu, w którego rodzinie znajdowała się również pierwsza czarownica stracona w Salem – nie chce go otworzyć. Wie, że musiałaby użyć swoje magii, której wyrzekła się po śmierci swoich rodziców. Kiedy jednak decyduje się wrócić po starą księgę, okazuje się, że nikt nie widział jej od ponad stu lat… Od tego momentu rozpoczyna się trzymająca w napięciu akcja a spokojna dotychczas oksfordzka biblioteka staje się miejscem gromadzącym najróżniejsze magiczne istoty. Każda z nich poszukuje manuskryptu.
Deborah Harkness, mimo wykorzystania powszechnie znanych motywów, udało się stworzyć niezwykle ciekawą historię. Wykreowani przez autorkę bohaterowie nie próbują na siłę być idealnymi i nie nudzą czytelnika. Bystre oko dostrzeże zapewne, że autorka mocno inspirowała się sagą Stephenie Meyer, jednak nie są to podobieństwa z rodzaju tych najbardziej oczywistych. W książce pojawia się pewien bogaty i bardzo dobrze wykształcony wampir, który w pewien sposób splata z Dianą swój los, znajdziemy też tutaj niebezpiecznych czarodziejów. „Księga Wszystkich Dusz” to propozycja dla wielbicieli magii we współczesnym wydaniu. Język, którym jest napisana sprawia, że warto znaleźć kilka godzin w swoim planie zajęć i poświęcić je tej lekturze.  

czwartek, 24 stycznia 2013

Podwodnie - "Syrena" Trici Rayburn


Do tej pory Alberto – który śledzi dość dokładnie książkowe fantastyczne nowości i orientuje się też mniej więcej w literaturze młodzieżowej, zawierającej pewne fantastyczne elementy – był głęboko przekonany, że wszystkie fantastyczne stworzenia, zwłaszcza wampiry i wilkołaki, zostały już tak mocno wyeksploatowane przez najróżniejszych autorów, że kolejne książki z nimi w roli głównej, mogą być już tylko wtórnymi historiami. A jednak Alberto się mylił. Wprawdzie „Syrena” Trici Rayburn jest prezentem podchoinkowym młodszej siostry Alberto, jednak Alberto zobaczywszy nowy tekst literacki nie mógł się powstrzymać i – gdy nikt nie patrzył – porwał książkę i zaszył się z nią w łazience.
„Syrena” zaczyna się niewinnie. Dwie siostry, Vanessa i Justine Sands, spędzają kolejne wakacje w miasteczku Winter Harbor. Spotykają się ze znajomymi, Simonem i Calebem, pływają łódką po jeziorze i skaczą z urwiska wprost w wody Atlantyku. Pewnego dnia, po wyjątkowo nieprzyjemnej kłótni z rodzicami, Justine w złym humorze wychodzi z domu. Vanessa nie podejrzewa, że widzi ją żywą po raz ostatni. Następnego dnia fale oceanu wyrzucają ciało Justine na brzeg. 
Rok później Vanessa, która nadal nie wierzy, że śmierć jej starszej siostry była nieszczęśliwym wypadkiem, postanawia sama wrócić do Winter Harbor. Zaczyna miewać halucynacje, słyszy dziwne głosy a na dodatek dowiaduje się, że Caleb zaginął. Wraz z przyjacielem Simonem, postanawia odnaleźć Caleba i wyjaśnić przyczyny śmierci Justine. A tymczasem w miasteczku zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy…
Ku zaskoczeniu Alberto, okazało się, że wśród magicznych stworzeń znajdują się i takie, o których nie napisano jeszcze wielu beletrystycznych utworów. Są to syreny. W dodatku przedstawione w naprawdę ciekawy i dość oryginalny sposób. Akcja książki jest wartka i praktycznie nie ma momentu, w którym czytelnik się nudzi. W amerykańskich książkach dla młodzieży niestety zazwyczaj bohaterowie są wyjątkowo irytujący, często także infantylni, dlatego Alberto jest bardzo pozytywnie zaskoczony – tym razem główne postacie są całkiem normalne i wzbudzają dość dużą sympatię. Vanessa nie jest nadzwyczajnie uzdolniona ale też nie potyka się na każdym kroku o własne nogi. Jest po prostu taka, jak większość dziewczyn w jej wieku. I właśnie między innymi to sprawia, że całą historię czyta się bardzo szybko i – co najważniejsze – z przyjemnością.

wtorek, 22 stycznia 2013

z życia studenta filologii polskiej


Na początku Alberto pozwoli sobie zacytować jego panią profesor od historii literatury polskiej, staropolski i renesansu – „filolog polski nade wszystko powinien miłować słowo”. Idąc tym śladem powinien również miłować wszelką lekturę. Jednak semestralny sprawdzian wyraźnie pokazał, że pierwszoroczni początkujący filolodzy są dość oszczędni w tymże miłowaniu. Alberto, do obłędu zakochany w romantyzmie, zgadza się, że okres staropolski być może nie jest najbardziej fascynującą epoką, jednak nie jest też okresem szalenie trudnym do wyuczenia. Owszem, hasają tam w większości autorzy bez nazwisk, za to z dziwnymi miejscowościami za imieniem, jakieś Janki z Czarnkowa i Mikołaje z Mierzeńca, jednak nie ma ich znowu tak dużo. Pozostali autorzy jak Janek Kochanowski i Mikołaj Rej są jednak powszechnie znani i kojarzeni, więc wydawałoby się, że z nimi już nie powinno być żadnych większych kłopotów. A jednak. W niewyjaśnionych okolicznościach niejaki Wincenty Kadłubek, znany kronikarz, został przeniesiony w czasie o trzysta lat, najwyraźniej specjalnie po to, żeby mógł – znowu cytując panią profesor – zostać pisarzem science-fiction lub ewentualnie prorokiem. Marię Dąbrowską, której również przypisano dzieło, którego nie napisała, spotkał podobny los, jednak ona podróżowała nieco dłużej, bo aż do 700 roku przed naszą erą, prosto w czasy Hezjoda – autora eposu dydaktycznego „Prace i dni”. Spośród staropolskich twórców najgorzej chyba został potraktowany Władysław z Gielniowa, który – w zależności od sprawdzianu i inwencji twórczej piszącego – miotał się między najróżniejszymi miejscami zamieszkania. Część studentów uważała, że pochodził on z Goleniowa, część inna uznała, że były to Gliwice. Znalazło się też parę osób, które z miast na „g” kojarzą wyłącznie „Gdańsk”, co jednak nie przeszkodziło im w napisaniu tego na sprawdzianie. I na koniec jeszcze „Legenda o św. Aleksym”, która może i arcydziełem nie jest, ale znajduje się w obowiązkowym kanonie lektur polonistycznych. Żona św. Aleksego miała na imię Famijana. Nie Familiada. Z tego wszystkiego wynika wyłącznie jeden wniosek – twórcom znanego programu rozrywkowego, od kilkunastu lat goszczącego w drugim programie Telewizji Polskiej, legenda o św. Aleksym musiała być niezwykle bliska.   

Katastrofalnie - "Życie, które znaliśmy" Susan Beth Pfeffer

Czy zastanawialiście się kiedyś, co by się stało, gdyby asteroida zderzyła się z Księżycem, powodując ciąg najróżniejszych katastrof? Miranda, zwyczajna szesnastolatka z Pensylwanii, też nigdy o tym nie myślała. W jej życiu nie działo się nic nadzwyczajnego; codzienność składała się z chodzenia do szkoły, spraw rodzinnych, problemów z przyjaciółkami i nieodwzajemnionych miłości. Nikt nie podejrzewał, że to wszystko w jednej chwili się skończy.
„Życie, które znaliśmy” to pierwsza część popularnej trylogii dla młodzieży, utrzymanej w lekkiej konwencji science-fiction, stworzonej w 2006 roku przez Susan Beth Pfeffer, a przetłumaczonej na język polski dopiero sześć lat później. Historia opowiedziana jest z perspektywy pamiętnika pisanego przez Mirandę. Z jej zapisków dowiadujemy się, że pewnego dnia prosto w Księżyc uderzyła asteroida. To wydarzenie stało się przyczyną rozmaitych katastrof. Ogromne fale tsunami zalały część krajów, miasta zostają całkowicie zniszczone przez trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów. Giną tysiące ludzi. Panika się szerzy, zaczyna brakować prądu i jedzenia. Ci, którzy przetrwali na nowo muszą uczyć się żyć w zupełnie innych warunkach. Te wszystkie wydarzenia oraz nową codzienną rzeczywistość Miranda codziennie opisuje w swoim zeszycie, stając się tym samym swoistym kronikarzem swojego pokolenia. Ukazuje ona zmieniające się relacje między ludźmi i sprawy dotąd nieważne, które nagle stają się priorytetowymi. Zmuszona radzić sobie w coraz trudniejszych sytuacjach, na nowo zaczyna doceniać wartość rodziny i przyjaciół.
Historia jest ciekawa, jednak momentami bywa nużąca. Być może wynika to z często nazbyt drobiazgowych opisów poszczególnych czynności, jak i dużej ilości przemyśleń głównej bohaterki. Mimo tego bez wątpienia zainteresuje młodych wielbicieli literatury z pogranicza science-fiction.



niedziela, 11 listopada 2012


Alberto nie jest osobą, która często się wzrusza. Nie wzrusza się na widok małych dzieci, kotków, piesków i kwiatków. Głębokie uczucia budzi w nim za to widok polskiej flagi, powiewającej na wietrze. Podobnie jest, kiedy słyszy hymn narodowy, zwłaszcza podczas świąt narodowych i wszelkich sportowych wydarzeń. Coś go wtedy chwyta za serce i powoduje wyjątkowe wzruszenie, połączone z ogromną dumą narodową. 
A jednak w dniu Święta Niepodległości, który to dzień powinien być przecież radosny (w końcu odzyskaliśmy niepodległość po 123 latach niewoli; kilka pokoleń żyło ze świadomością, że ich kraj formalnie nie istnieje) Alberto nie czuje ani trochę dumy. Alberto trafia wyłącznie ciężki szlag, bo nie jest w stanie w żaden sposób pojąć, dlaczego głównym tematem Dnia Niepodległości nie jest niepodległość, a pytanie „kiedy wszyscy się pobiją?”. I już nawet nie „czy”, tylko „kiedy” i „jak bardzo”. Kolejny rok z rzędu Alberto dosłownie boi się wyjść z domu, bo pod jego oknami przechodzą właśnie uczestnicy „Marszu Niepodległości”, z których zdecydowana większość przyszła tutaj wyłącznie po to, żeby wywołać wielką zadymę. Poprzednie pokolenia walczyły o Wolną Polskę. Demokratyczny kraj, w którym będzie panowała wolność słowa i zgromadzeń. Ale na litość boską, żaden z naszych przodków nie walczył przez te wszystkie ciężkie lata o to, żeby teraz bandy zamaskowanych chuliganów podpalały ulice Warszawy, rozwalały ławki i rzucały w policję kamieniami i petardami! Nikt z nich nie bił się o to, żeby teraz głównymi ulicami miasta szły wrogo nastawione pochody, przypominające defilady hitlerowskich Niemiec. Alberto ma ochotę płakać ale jedynie z bezsilnej złości, bo najchętniej sam pobiegłby przed dom, żeby dać komuś mocno w łeb. Żeby ci wszyscy ludzie się opamiętali i przestali wykrzykiwać antypolskie, antysemickie i rasistowskie hasła, wymachując jednocześnie biało-czerwonymi flagami. Tak ważny dla naszego kraju symbol nie może być znakiem podziału. Nie może być wykorzystywany w ulicznych walkach. Alberto chciałby prawdziwego Dnia Niepodległości – święta, w którym flagom narodowym oddana jest należna cześć, w którym ludzie są dumni z pięknego kraju, w którym żyją i w którym hasła „Bóg, Honor i Ojczyzna” oznaczają „jesteśmy razem, wspólnie walczyliśmy i jeśli będzie trzeba, znowu będziemy wspólnie walczyć” a nie są okrzykami wykorzystywanymi podczas walki Polaków z Polakami.  

środa, 7 listopada 2012

Książkowe nowości czyli jak Alberto spędza dzisiejszy dzień


Zamiast przykładnie udać się na wykład z historii literatury polskiej, Alberto gdzieś w okolicach szóstej rano zamordował budzik w komórce i spokojnie wrócił do spania. Wstał spokojnie cztery godziny później, zjadł śniadanie i przede wszystkim – żeby doprowadzić się do stanu względnej używalności – wypił herbatę. A potem wybrał się na spacer do Empiku, po najnowszą część „Felixa, Neta i Niki” Rafała Kosika, której to serii Alberto jest wielkim wielbicielem od samego początku (osiem lat; kiedy to minęło?!). Przekraczając próg sklepu po raz kolejny pożałował, że nie założył klapek na oczy, żeby nie móc rozglądać się na boki (tyle nowych książek, chcę je wszyyystkieee!) i udać się prosto do półek z nowościami. Szlochając w duchu z żalu, złapał za książkę i czym prędzej pobiegł do kasy, zanim zdążył wykupić połowę zawartości działu z literaturą. Przed sklepem Alberto od razu wyciągnął swój nowy zakup i, zgodnie z odwiecznym rytuałem, zaciągnął się głęboko zapachem nowej książki. Obawiając się, że za chwilę zacznie mruczeć z radości niczym dobrze odżywiony kot, czmychnął do domu, żeby przygotować sobie zestaw obowiązkowy w postaci nowej herbaty, umościć się wygodnie w fotelu i zagłębić w innym świecie.